14 sierpnia 2020

[II] 51.


Obwinić kogoś innego za własną porażkę, to najgorsze, co można sobie zrobić. Nie dość, że zabiera się samemu sobie szansę na wyniesienie odpowiednich wniosków, to jeszcze pociąga się za sobą w dół drugą osobę. A to – wiem z własnego doświadczenia – nie jest wcale przyjemne.

Długo zastanawiałam się, co zrobić z informacjami, jakie przesłała mi Ida. Oczywiście po tym, jak wyszłam z szoku, że do mnie napisała. Oprócz pojedynczego linku, dającego mi dostęp do jednego z folderów na jej dysku w chmurze, nie napisała nic więcej. I doskonale zdawałam sobie sprawę, że oznaczało to, że nadal mi nie wybaczyła. Jednak to, że zrobiła to dla mnie, że się w ogóle przejęła, dało mi nową nadzieję, że jeszcze będzie dobrze.

A wracając do tego, co znalazłam w folderze… Wiedziałam, że za tą wyraźną niechęcią do mojej osoby ze strony pewnego dziennikarza coś stoi. A raczej ktoś.

Sama dla Damiana zrobiłabym naprawdę wszystko, ale szkalować czyjeś imię w odwecie za to, że ktoś z rodziny przegrał walkę o stanowisko fizjoterapeuty, to już naprawdę inny poziom.

Nie wiem, jak Ida się do tego dokopała. Ja z ledwością pamiętam, jak odpowiadałam na rozmowie kwalifikacyjnej, a co dopiero z kim czekałam przed gabinetem na swoją kolej. Pamiętam tylko, że byłam święcie przekonana, że nigdy nie dostanę tej posady, zwłaszcza jak patrzyłam na mężczyznę siedzącego naprzeciwko mnie. Był jakoś przed czterdziestką, wyraźnie w formie i zdecydowanie pewny siebie Jak przyglądałam się, z jakim spokojem przegląda jedną z broszurek mających umilić nam wszystkim czas oczekiwania, mój stres zaczynał się stresować.

W końcu byłam tylko żółtodziobem zaraz po studiach. Kto by mnie chciał?

Tyle pamiętałam.

Nie miałam zielonego pojęcia, że Karolina Lenarczyk, która była ze mną na jednym roku fizjoterapii, również aplikowała na fizjo juniorów jastrzębskiego. Nie widziałam jej tego dnia. Zresztą nawet się nie rozglądałam. Poza tym jednym mężczyzną, który siedział dokładnie naprzeciwko mnie, nie przyglądałam się nikomu innemu. Nie chciałam jeszcze bardziej się stresować.

Ona jednak widziała mnie. Nie wiem, czy wtedy znała całą moją historię z klubem. Może nie. Ale kiedy to ja zostałam fizjoterapeutką juniorów, co wydawało mi się niemożliwe w tamtym czasie, odrobiła zadanie i podsunęła temat kuzynowi, który okazał się dziennikarzem.

Dobrze mi znanym dziennikarzem. Głównie z tego, że interesuje się fizjoterapeutką drużyny juniorów, co nie zdarza się aż tak często, bym mogła ukryć zaskoczenie, kiedy po raz pierwszy skierował swój dyktafon w moją stronę.

Już wtedy robił drobne aluzje, ale były na tyle nieszkodliwe, że zwykle zbywałam je milczeniem. Zresztą nigdy nie opublikował moich wypowiedzi. Teraz wiedziałam, że przez cały ten czas badał grunt. Rzucał we mnie niewygodnymi pytaniami, szukając punktu zaczepienia albo jakiegoś potwierdzenia z mojej strony. I albo je w końcu znalazł, albo znudziło mu się czekanie. Albo też ktoś dopominał się sprawiedliwości. Tego już nie wiedziałam.

Co zrobić dalej, też nie wiedziałam.

Przebolałam już fakt, że mogła się do mnie przyczepić łatka „nepotyzmu”, ale po moim odejściu z Jastrzębskiego Węgla nie będzie to miało wielkiego znaczenia. Tym bardziej że nie zamierzałam przechodzić z jednej drużyny do drugiej. Nie taki miałam plan.

Koniec końców zapisałam wszystkie informacje u siebie na dysku, zamierzając je wykorzystać tylko w ostateczności.

*

Przygotowanie chłopaków do ostatniego meczu sezonu zajęło mi dłuższą chwilę. Chciałam, żeby wszystko było dopięte na ostatni guzik, każdy palec usztywniony, każdy tejp dokładnie przyklejony. Rytuał powtarzany kilkadziesiąt razy w ciągu sezonu, teraz wydawał się mieć jakieś większe znaczenie. Może dlatego, że emocje co jakiś czas zaciskały mi gardło. Może dlatego, że dotarło do mnie, że to ostatni raz. Może dlatego, że chociaż chciałam ruszyć dalej, okropnie zżyłam się z tymi chłopakami i będzie mi brakować ich głupkowatego humoru.

Starałam się ukryć swoje emocje. Skupić się na robocie i nie dać nic po sobie poznać, ale szło mi dość nieudolnie, sądząc po nienagannym zachowaniu chłopaków, którzy byli przesadnie mili i wyrozumiali. Czym tylko pogarszali sprawę, a jednocześnie sprawiali, że serce rosło mi w piersi. I już w ogóle chciało mi się ryczeć.

Byłam przed okresem. Tak sobie to tłumaczyłam.

Ostatni raz wyszłam z drużyną na boisko.

Ostatni raz przybiłam z nimi piątki podczas prezentacji.

Ostatni raz mogłam podziwiać ich grę zaraz zza linii bocznej.

A było co podziwiać. Nie wiedziałam, kto dolał im red bulla do butelek z wodą, ale naprawdę sprawiali wrażenie, jakby dostali skrzydeł. W końcu finał. Tu już nie było miejsca na podwórkowe granie, tutaj zaczynała się prawdziwa siatkówka. Jeszcze juniorska, ale momentami trzeba było sobie o tym przypomnieć, bo człowiek z wrażenia zapominał.

Naprawdę chcieli zdobyć tego mistrza.

Nie żeby przeciwnicy przyjechali z zamiarem położenia się na parkiecie i odespania podróży, bo nie pozwalali pomaranczowym uciec na kilka punktów przewagi, ciągle trzymając się blisko nich. Jedyne, czego brakowało ekipie z Warszawy, to Wojtka. Bo Wojtek robił różnicę na boisku.

Zgubiłam rachubę, ile razy Wojtek posłał mi szeroki uśmiech po skończonej akcji albo udanym bloku. Jakby dedykował każdą z nich mojej osobie. I było to zdecydowanie dużo lepsze podziękowanie za dwa wspólne lata i nadszarpnięte przez niego nerwy. Zarówno moje, jak i Michała. Patrząc na niego teraz, widząc jak gra, jak dobrze czuje się na boisku, mogłam z pewnością stwierdzić, że było warto.

Niektórzy wołają o pomoc w taki sposób, że ciężko ich usłyszeć. A czasem tak niewiele trzeba, by im pomóc…

Jeżeli Michałowi nie uda się wrócić do największej siatkówki, chociaż z całego serca wierzyłam, że jednak mu się uda, to zmuszę go do prowadzenia obozów siatkarskich dla młodzieży. Wiedza i pasja, jaką miał do przekazania, doświadczenie i siatkarski charakter, którymi grzech byłoby się nie podzielić z młodymi zapaleńcami. A ja w tym wszystkim mogłabym być nawet od podawania ręczników i wody, byleby być świadkiem tego, jak Michał kształtuje przyszłe pokolenie największych polskich siatkarzy.

W ten czy inny sposób zapisałby się w siatkarskiej historii jako wielki człowiek.

Moje fantazje wychodziły poza obszar kontrolowany, ale to akurat był pomysł warty drugiej myśli.

Obie drużyny szły łeb w łeb. Żadna ze stron nie potrafiła wypracować przewagi większej niż dwa punkty, a walka o piłkę po obu stronach to był jakiś pokaz siły libero i przyjmujących. Wszystko to sprawiało, że pierwszy set trwał ponad czterdzieści minut, a wygrali go pomarańczowi, ale nie bez walki na przewagi.

Przez całe te czterdzieści minut ani na sekundę nie usiadłam na swoim miejscu. Jakoś nie potrafiłam usiedzieć spokojnie, kiedy chłopcy grali takie spotkanie. Chociaż Kubiak senior nie miał z tym żadnego problemu. Siedział sobie na krzesełku, tylko od czasu do czasu krzycząc coś w stronę konkretnego gracza albo mówiąc coś ukradkiem do kogoś ze sztabu. Pokręciłam głową, nie rozumiejąc, jak może być taki spokojny. Z drugiej strony chłopaki wygrali seta, walczyli o każdą piłkę, nie popełniali głupich błędów, a przynajmniej nie więcej niż przeciwnicy, więc chyba nie miał na co narzekać.

Drugi set przebiegł znacznie szybciej. I spędziłam go z czterema literami na swoim krzesełku, po tym, jak trener przesłał głuchym telefonem, żebym się uspokoiła, bo mi żyłka pęknie. Prychnęłam, słysząc te słowa z ust trenera od przygotowania fizycznego, który siedział obok i posłałam Kubiakowi długie, znaczące spojrzenie. A on zbył mnie uśmieszkiem. Bezczelność. Teraz już rozumiałam, dlaczego dwa lata temu przyjęli mnie, żółtodzioba. Kto inny by wytrzymał z Kubiakiem seniorem w jednej drużynie tyle czasu?

Po godzinie od pierwszego gwizdka gra straciła nieco ze swojej początkowej intensywności. Ale nie można wymagać od tych młodych siatkarzy, by cały mecz rozegrali na najwyższych obrotach, nie łapiąc przy tym zadyszki. Nadal jednak było na co popatrzeć. Tegoroczny finał naprawdę był gratką. Pewnie spora część z tych młodych chłopaków znajdzie niedługo nowe kluby. W pierwszej lidze, niektórzy może nawet wyżej. Siatkarski świat stał przed nimi otworem.

Po kolejnej godzinie stało się jasne, kto będzie mistrzem. Miałam łzy w oczach, kiedy sędzia zakończył spotkanie po kiwce Wojtka, której nie powstydziłby się nawet Michał. Szaleństwo wybuchło i na parkiecie i na trybunach. A ja siedziałam na krzesełku jak słup soli, dopóki ktoś nie pociągnął mnie za rękę na środek boiska, by dołączyć do skaczących i cieszących się siatkarzy. Nie zliczę, ile wymieniłam uścisków, nie pamiętałam nawet, z iloma osobami je wymieniłam. Dałam się porwać w wir zwycięstwa.

Ale nie na długo, bo po takim meczu, czekało mnie sporo pracy.

*

Chyba nie miałam prawa być na nich zła. Nie po takim meczu. Nie zaraz po zdobyciu mistrzostwa. I co z tego, że to mój ostatni dzień? Oni właśnie osiągnęli swój cel, dla którego trenowali przez długie miesiące. Mieli prawo się cieszyć.

Dlatego skupiłam się na pracy, ignorując nikłe kłucie w sercu za każdym razem, kiedy ktoś opuszczał mój gabinet, żegnając się przy tym zupełnie jak zawsze. Jakbyśmy mieli się zobaczyć ponownie jutro.

Nie spodziewałam się jakichś łzawych pożegnań. Zwykłe „fajnie się z tobą pracowało przez te dwa lata” by mi w zupełności wystarczyło. Przynajmniej czułabym, że wykonałam kawał dobrej roboty. Że nie zmarnowałam ani swojego, ani ich czasu.

Wojtek znowu opuszczał moje centrum dowodzenia jako ostatni. I kiedy on także rzucił swoje zwyczajowe pożegnanie w drodze do drzwi, nie oglądając się nawet za siebie… Wtedy zakuło porządnie.

Pokręciłam głową nad samą sobą i moim niedorzecznym, egocentrycznym poczuciem pominięcia. Zamiast tego pomyślałam o nadchodzących dniach. Jutro już miałam zacząć się pakować. Zamierzałam wynająć mieszkanie, wiec spakowanie wszystkich ważnych dla mnie rzeczy, wszystkich pierdół o mniejszej lub większej wartości sentymentalnej, wszystkich książek, albumów, gratów… Trochę mi to zajmie.

Ale cieszyłam się na to przeogromnie. Bo jeszcze kilka dni i zostawię za sobą etap związku na odległość. Kilka dni i będę miała Michała ze sobą, przy sobie, dla siebie przez cały czas. I koniec z pożegnaniami na dłużej niż kilka godzin. Koniec z kursowaniem między Żorami a Bielskiem, z dopasowywaniem grafików, z odliczaniem dni do kolejnego spotkania.

Będziemy w końcu razem. Tak naprawdę razem.

Sami. Ze sobą.

 Zalała mnie fala ekscytacji i nagle przestało mieć znaczenie to, że chłopacy nie czuli potrzeby pożegnania. Byłam tylko członkiem sztabu. A sztab zmieniał się rok w rok. Nie powinnam oczekiwać specjalnego traktowania.

Moje własne zranione uczucia wydawały mi się teraz naprawdę infantylne.

Ostatecznie szybko uwinęłam się z uporządkowaniem gabinetu. Większość moich osobistych rzeczy była już zapakowana w kartonowe pudło w bagażniku mojego samochodu. Wrzuciłam jeszcze do torebki swój notes, cały zestaw kolorowych zakreślaczy i tabliczkę z napisem „pani prezes”, którą dostałam od Pawła, kiedy dostałam tę pracę.

Uśmiechnęłam się pod nosem, patrząc na nią teraz. Paweł zawsze był dla mnie mentorem, moim wzorem do naśladowania. I kiedy patrzył na mnie z taką dumą w oczach, wynagrodziło mi to wszelkie trudy, wszystkie nieprzespane noce, cały stres przed zaliczeniami i egzaminami. Wszystko. Wtedy wiedziałam, że było warto.

I jeżeli kiedyś dopadną mnie czarne myśli, jeśli kiedyś zwątpię w siebie, przypomnę sobie tamten moment, tę dumę i człowieka, który od zawsze we mnie wierzył.

*

Wychodziłam z gabinetu skupiona bardziej na przyszłości niż na tu i teraz. Dlatego prawie dostałam zawału, kiedy się odwróciłam, a centralnie przede mną jak spod ziemi wyrósł Wojtek.

Stał tutaj cały czas, czy opanował do mistrzostwa sztukę skradania się za plecami?

- Nie strasz mnie tak! – zawołałam, kładąc dłoń na swoje serce, które biło w szaleńczym rytmie.

Wojtek śmiał się ze mnie w najlepsze. Nadal się uśmiechał, kiedy złapał mnie za rękę i pociągnął mnie w stronę wyjścia.

- Porywam cię – powiedział tylko, nie dając mi czasu na pytania i protesty.

- Powinnam zacząć się bać?

- Poczekaj z tym, aż wyjdziemy na parking. – Tylko żartowałam. Teraz jakoś mi było mniej do śmiechu. Wojtek obejrzał się na mnie, pokazując wyraźnie, że ledwo się powstrzymuje od śmiechu. – Gdybyś widziała swoją minę!

- Przepraszam, że mam instynkt przetrwania – rzuciłam z wyraźnym sarkazmem.

Wyszliśmy z hali. Minęliśmy parking, kierując się w stronę głównej bramy wyjazdowej. Wojtek prowadził mnie dalej na drugą stronę drogi, a potem w jedną z przecznic, aż stanęliśmy naprzeciwko pizzerii.

Przez duże okno zaraz obok wejścia mogłam bez przeszkód zobaczyć, że niewielki budynek niemal pękał w szwach. Jak na komendę wszyscy odwrócili się w stronę wejścia, a kilka sekund później byłam już w środku i tonęłam w podziękowaniach, gratulacjach, pochwałach i najlepszych życzeniach na przyszłość.

Chwilę trwało, zanim dotarło do mnie, co się dzieje. Kolejną minutę, zanim wyszłam z szoku.

- No chyba nie sądziłaś, że cię puścimy w świat bez pożegnania? – trener Kubiak zamknął mnie w mocnym uścisku. – I powiedz mi teraz, gdzie my znajdziemy drugą taką? Znowu zatrudnią jakąś marudę, co się na żartach nie zna. I znowu będzie trzeba to przystosować do życia. Robię się za stary do tej roboty.

Roześmiałam się, przypominając sobie te „żarty”, którymi poczęstował mnie trener na powitanie w zespole. Wtedy do śmiechu mi nie było, ale teraz wspominam je jak najbardziej pozytywnie. Dopiero po czasie zrozumiałam, że nie sama złośliwość kierowała Kubiakiem seniorem, chociaż zajmowała zaszczytne drugie miejsce na liście powodów.

To był mały test wytrzymałości. I poszukiwanie kręgosłupa, bo zdawałoby się, że każdy go ma, ale czasem okazuje się, że jednak nie do końca.

Przetrwałam Jarosława Kubiaka. Teraz już nic nie było mi straszne.

- Mamy pizzę! – zawołał Wojtek gdzieś z drugiego końca pomieszczenia. Oczywiście jako pierwszy porwał jeden z kawałków i się w niego wgryzł, patrząc z premedytacją na trenera.

Stąpał po cienkim lodzie, ale nie wydawał się tym przejmować.

Pokiwałam głową z uśmiechem i ruszyłam w poszukiwaniu czegoś z dużą ilością sera, pieczarek i cebuli.

*

Nigdy nie posądzałam się o zbieractwo. Jasne, z niektórymi rzeczami cięzko się było rozstać, zwłaszcza z rzeczami z dzieciństwa, które zwykle w jakiś sposób przypominały mi rodziców albo łączyły się z jakimś szczególnie dobrym wspomnieniem. Były takie przedmioty, z którymi wiedziałam, że nie rozstanę się nigdy. Jednym z nich na pewno jest syrenka, którą dostałam lata temu od Michała na święta. Zbyt dużo dla mnie znaczyła, bym mogła ją tak po prostu wyrzucić. Ta jedna figurka podtrzymywała mnie na duchu przez pięć długich lat, kiedy Michała nie było obok. I przywoływała najlepsze chwile, które, chociaż kuły boleśnie serce, pozwalały na chwilę oderwać się od brutalnej rzeczywistości.

Ilość wypakowanych po brzegi kartonów była jednak dość wymowna. Niezauważalnie dla samej siebie stałam się chomikiem. Na szczęście część kartonów była opatrzona napisami „do oddania” oraz „do wyrzucenia”. W innym wypadku chyba musiałabym znaleźć osobne mieszkanie w Bielsku, tylko po to, żeby mieć gdzie wyłożyć wszystkie te pudła.

Nie będę płakać za starymi, studenckimi podręcznikami, bo byłam pewna, że znajdzie się jakiś pierwszoroczniak, który jeszcze nad nimi wyleje łzy bezsilności. Za ubraniami, których od lat nie nosiłam, także tęsknić nie będę. Ostatni raz zrobiłam taką czystkę w szafie przed wyjazdem na studia. Musiałam wtedy poprosić o pomoc Idę, bo ja potrafiłam tylko siedzieć na podłodze przed szafą z sukienką, w której byłam na pamiętnym balu sylwestrowym, w dłoniach i płakać. To były bardzo emocjonalne porządki.

Gdybym wtedy wiedziała, że kilka lat później będę się przygotowywać do przeprowadzki do Michała…

- Masz już wszystko?

O wilku mowa.

Odwróciłam się do niego, posyłając mu słaby uśmiech. Zostawiałam za sobą kawał życia. Nie było idealne, ale nie było też złe. Było trudne. Było wymagające. Było pouczające.

Zatrzymałam się przy drzwiach, spoglądając raz jeszcze przez ramię. Uśmiechnęłam się do wspomnień tańczących mi przed oczami i sięgnęłam po klucze.

- Chodźmy.

 


1 komentarz:

  1. Przeczytałam drugą część w jedną noc i nie mogę się doczekać kontynuacji. Mam nadzieję, że tutaj wrócisz♥♥♥

    OdpowiedzUsuń